Młody Paryż w podróży – Norwegia #2
W sierpniu udałem się z rodzicami na 2 tygodnie do Norwegii. W tej serii opiszę naszą podróż i podzielę się swoimi spostrzeżeniami z tej wyprawy. Tekst będzie przeplatany naprawdę dużą liczbą zdjęć, bo zapierające dech w piersiach krajobrazy kraju wikingów zdecydowanie na to zasługują.
Preikestolen
Po nocy spędzonej na półdziko (o czym możecie przeczytać w poprzednim odcinku), rano od razu spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w stronę przeprawy promowej. Tym razem bez problemu udało się nam przedostać na drugą stronę. Rozbiliśmy się na Preikestolen Camping AS, skąd jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy – jak nietrudno się domyślić – na samo Preikestolen. Jest to klif będący jedną z największych atrakcji turystycznych Norwegii, głównie za sprawą płaskiego wierzchołka o wymiarach 25×25 metrów położonego na wysokości ponad 600 m. Dotarcie z campingu na szczyt trwało w sumie jakieś 2-3 godziny, z czego kilkadziesiąt początkowych minut zajęła wędrówka asfaltem. Ten nudny i nic nie wnoszący fragment wycieczki da się jednak pominąć (można zostawić auto na płatnym parkingu położonym zaraz przy wejściu na szlak – polecam rozważyć taką opcję). Samo podejście oceniamy natomiast pozytywnie – krajobraz jest zróżnicowany (las, skały, drewniane kładki) i przez większość czasu można podziwiać naprawdę piękne widoki. Oczywiście największą atrakcją jest sama „półka”, która faktycznie zrobiła na nas ogromne wrażenie. Tym bardziej, że – co ciekawe – na szczycie nie ma żadnych ogrodzeń, szlabanów itp. Generalnie podczas całej naszej wyprawy po Norwegii zauważyliśmy, że w porównaniu np. z polskimi górami, jest tutaj o wiele mniej zakazów, płotków czy ograniczeń – zamiast tego po prostu wchodzisz „na własną odpowiedzialność”. Wśród niektórych może to rodzić oczywiste pytanie o bezpieczeństwo. Okazuje się, że np. na Preikestolen zdarzały się przypadki, gdy ktoś spadł z klifu. Zdecydowaną większość tego typu zdarzeń stanowią jednak samobójstwa; wypadków odnotowano do tej pory dosłownie kilka, co przy kilkuset tysiącach odwiedzających rocznie nie wydaje się dużą liczbą.
Dojazd do Oddy
Następnego dnia wyruszyliśmy w stronę Oddy. Jest to małe miasteczko (około 5 tys. mieszkańców) położone w okręgu Vestland. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy kilku wodospadach (których w Norwegii jest naprawdę dużo). Po dojechaniu do celu, zrobiliśmy zakupy w supermarkecie REMA 1000 (jest to chyba najtańsza sieć marketów w tym kraju, co przy norweskich cenach było dla nas istotne), a potem zaczęliśmy poszukiwania pola namiotowego, na którym moglibyśmy się rozbić. Okazało się to trudniejsze, niż myśleliśmy – Odda to dosyć popularne wśród turystów miejsce w tym rejonie, a my przybyliśmy tam w piątek po południu, podczas nadal trwających norweskich wakacji. Nic więc dziwnego, że na większości campingów nie było ani jednego wolnego miejsca. W przypadku jednego z pól jedyne, co nam zaoferowano, to kawałek trawy nachylony pod kątem 45 stopni (oczywiście nie skorzystaliśmy z tej propozycji 🙂). W końcu udało nam się znaleźć miejsce na położonym kilka kilometrów od Oddy Hildal Camping. Co prawda pole to nie prezentowało się na pierwszy rzut oka tak dobrze jak pozostałe (być może stąd wolne miejsca?), jednak mogliśmy tam skorzystać z toalet, pryszniców (na żetony), niewielkiej kuchni czy ujęcia wody. Ostatecznie spędziliśmy tu nie jedną, a dwie noce.
Pod lodowcem
Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić aktywnie – podchodząc pod lodowiec Buarbreen. Dlaczego nie zdecydowaliśmy się wejść na lodowiec? Otóż powodów było kilka. Po pierwsze, pamiętajcie, że podróżowaliśmy z psem. Po drugie, taka wyprawa zajmuje tak naprawdę cały dzień, wymaga przewodnika, a także odpowiedniego wyposażenia. Oczywiście dostępne są wycieczki zorganizowane, które „w pakiecie” oferują wszystkie powyższe rzeczy, natomiast my uznaliśmy, że tą aktywność zostawimy sobie na jakiś przyszły wyjazd (bo do Norwegii na pewno chcielibyśmy jeszcze powrócić!). Jednak wróćmy pod lodowiec: szlak, którym wędrowaliśmy, prowadził w dużej mierze przez las i był na tyle stromy, że zmęczył nas do tego stopnia, że mniej więcej w jego połowie zdecydowaliśmy się zawrócić. Nawet stamtąd widoki były jednak oszałamiające: z jednej strony lodowiec, z drugiej – fiordy, a w dolinie rzeka z wodą o tak błękitnym zabarwieniu, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem (zresztą – zajrzycie do galerii i sami sprawdźcie).
Wioska wikingów
Następnego dnia znów czekała nas kilkugodzinna podróż samochodem. Tym razem naszym celem była miejscowość Gudvangen. Jedną z najpopularniejszych jej atrakcji jest wioska wikingów, gdzie można na własne oczy zobaczyć architekturę tych najemnych wojowników, dowiedzieć się jak w przeszłości żyli, zjeść ich tradycyjne posiłki, a także wziąć udział w różnego rodzaju aktywnościach, np. rzucaniu siekierą czy łucznictwie. Wstęp na teren wioski jest dość drogi i moim zdaniem nie wart swojej ceny. Muszę tu jednak dodać pewne zastrzeżenie: nie jestem pasjonatem historii, poza tym nie uczestniczyłem w żadnej z wyżej wymienionych aktywności, nie korzystałem też z oferty wikingowej restauracji. Możliwe zatem, że niektóre osoby miałyby zupełnie inne odczucia, natomiast ja i moi rodzice zgodnie uznaliśmy, że nie wrócilibyśmy już w to miejsce. W okolicy Gudvangen znajduje się jednak jeszcze jedna atrakcja – Kjelfossen, czyli jeden z najwyższych wodospadów w Norwegii (18. miejsce na świecie), o całkowitej wysokości 705 metrów. Oprócz tego centrum samej miejscowości jest dobrym miejscem na spacery, podczas których można podziwiać otaczające Gudvangen fiordy. Znajduje się tu też niewielki port, z którego odpływają promy i wycieczkowe statki. Jeśli chodzi o pole namiotowe, to rozbiliśmy się na Gudvangen Camping.
W kolejnym odcinku serii opowiem m.in. o wiosce Geiranger, która za jakiś czas… zostanie zalana przez falę tsunami. Tymczasem zachęcam do obejrzenia poniższej fotorelacji.
Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tym artykule zostały wykonane przez autora tekstu lub jego rodziców.