KulturaPodróże

Młody Paryż w podróży – Norwegia #3

W sierpniu udałem się z rodzicami na 2 tygodnie do Norwegii. W tej serii opiszę naszą podróż i podzielę się swoimi spostrzeżeniami z tej wyprawy. Tekst będzie przeplatany naprawdę dużą liczbą zdjęć, bo zapierające dech w piersiach krajobrazy kraju wikingów zdecydowanie na to zasługują.

Norweska hytte w Skjolden

Gdy wyjeżdżaliśmy z Gudvangen, pogoda zaczynała robić się nieprzyjemna. Jako że padało coraz mocniej i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie deszcz ustanie, mieliśmy dylemat, jak zaplanować dzień (pamiętajcie – podróżowaliśmy z namiotem). Podczas jazdy udało nam się znaleźć i zarezerwować na Bookingu nocleg w chatce w oddalonym o kilka godzin drogi miejscu. Wprowadziliśmy więc do nawigacji dokładny adres i… no właśnie, wydawało nam się, że teraz to już „z górki”. Cóż, Mapy Google nie po raz pierwszy okazały swoją sympatię do mniej uczęszczanych tras. Nawigacja pokierowała nas wąską, krętą drogą prowadzącą przez górzyste tereny. Temperatura spadła do 5°C (a przypominam – mieliśmy sierpień). Samochód, którym podróżowaliśmy (Skoda Fabia), nie jest, lekko mówiąc, idealnym pojazdem na tego typu wyprawy, zatem gdy tylko naszym oczom ukazało się rozwidlenie i parking, uznaliśmy, że musimy się zatrzymać i zrewidować nasze plany. Odwołaliśmy wcześniejszą rezerwację i, jako że przy rozwidleniu znajdował się też hotel, weszliśmy do środka i spytaliśmy, w którą stronę droga jest „najłatwiejsza”. Pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami, nie wiedząc, co nas czeka (w sumie nie mieliśmy zbytnio innej opcji…). Cały czas rozglądaliśmy się za noclegiem – zarówno przez okna samochodu, jak i na Bookingu. Wszystko było albo w 100% zajęte, albo niewspółmiernie drogie względem naszych oczekiwań (nie zależało nam na hotelu, tylko na skromnej chatce albo pokoju w hostelu). W pewnym momencie nie wykluczaliśmy nawet konieczności spania w aucie. Przejeżdżając przez miejscowość Skjolden, ujrzeliśmy jednak pole namiotowe, na którym znajdowało się również kilka norweskich chatek (tzw. hytty). Weszliśmy do recepcji i zapytaliśmy się o nocleg. Okazało się, że są wolne domki. Przy okazji wydarzyła się zabawna sytuacja: powiedziano nam, że do wyboru mamy dwie opcje – tańszą chatkę, która jest pusta („empty”) i droższą, która jest „z wyposażeniem”. Myśleliśmy, że ta pierwsza opcja oznacza dosłownie „puste pomieszczenie” (już planowaliśmy rozkładać materace i śpiwory), ale gdy zobaczyliśmy hyttę w środku, okazało się, że oprócz łazienki (która jest oczywiście dostępna, tyle że wspólna na campingu) i telewizora (którego nie potrzebowaliśmy), nie brakowało tam tak naprawdę niczego – był prąd, ogrzewanie, kuchenka, zlew i 2 łóżka. Uznaliśmy, że nie warto dalej szukać, i postanowiliśmy przenocować właśnie tam. Mieliśmy przepiękny widok z okna – zresztą, zobaczcie sami.

Hellesylt i Geiranger

Ostatecznie w chatce w Skjolden spędziliśmy dwie noce, gdyż przez tak długi czas padało bez przerwy (przy okazji: miejsce nazywa się Nymoen Leirplass i zaskakująco trudno jest je znaleźć online; w każdym razie możemy je polecić!). Cóż, jadąc do Norwegii, trzeba liczyć się ze zróżnicowaną i szybko zmieniającą się pogodą. Gdy ruszaliśmy w dalszą podróż, pogoda nadal nas nie rozpieszczała – miejscowość Hellesylt powitała nas intensywnym deszczem. Zaparkowaliśmy przed polem namiotowym i przemyśleliśmy sytuację. Doszliśmy do wniosku, że rozbijanie się w taką pogodę to nie najlepszy pomysł i postanowiliśmy rozejrzeć się za inną opcją. Udało nam się znaleźć hostel, w którym, co ciekawe, w recepcji przyjęła nas Polka. Był on akurat prawie pusty, zatem dostaliśmy cały duży pokój wyłącznie dla siebie. Ze względu na lokalizację hostelu na wzgórzu, mieliśmy z okna piękny widok na port w Hellesylt. Reszta dnia nie wniosła nic ciekawego, gdyż i pogoda nie była zbyt zachęcająca do jakichkolwiek aktywności. Kolejnego dnia rano wyruszyliśmy promem do popularnej wśród turystów miejscowości Geiranger. Tam przespacerowaliśmy się główną ulicą, weszliśmy do kilku sklepów z pamiątkami (jest ich tu mnóstwo; co ciekawe, w ofercie wielu z nich znajduje się m.in. salami z renifera), udaliśmy się ścieżką w górną część wioski (to warto zrobić), napiliśmy się czekolady lokalnej produkcji (bardzo urocze miejsce w starym hangarze dla łodzi) i… to w sumie tyle. Po jakichś 2-3 godzinach uznaliśmy, że nie ma tu nic więcej do roboty i wróciliśmy wcześniejszym promem, niż planowaliśmy. Naszym zdaniem miejscowość ta jest trochę przereklamowana i zbyt turystyczna. W tym miejscu należy wspomnieć o jednej bardzo ważnej rzeczy: Geiranger może w każdej chwili… zniknąć z powierzchni Ziemi. To za sprawą ciągle rozszerzającej się szczeliny w skale. Jest ona co prawda pod stałą obserwacją, jednak nie da się dokładnie przewidzieć, kiedy nastąpi pęknięcie i oderwanie się kawałka fiordu, co najprawdopodobniej wywoła kilkudziesięciometrową falę tsunami. Gdy to się stanie, fala ta zmiecie z powierzchni Ziemi zarówno Geiranger, jak i inne okoliczne miejscowości.

Bergen

Po powrocie promem do Hellesylt, wsiedliśmy w samochód i zaczęliśmy kierować się w stronę Bergen. Na nocleg zatrzymaliśmy się na campingu Fagernes Ferieheim, około 100 km od miasta. Było to miejsce typu „drop-in”, czyli: podjeżdżasz, rozbijasz się i wrzucasz do skrzynki kopertę z odpowiednią opłatą, podpisaną numerem rejestracyjnym pojazdu. Na polu brakowało np. prysznica, ale była dostępna łazienka z ciepłą wodą. Największą zaletę stanowiło jednak położenie: tuż nad zbiornikiem wodnym, w otoczeniu fiordów. Spędziliśmy tam jeden nocleg, by kolejnego dnia dojechać i rozbić się niedaleko Bergen, a następnie wyruszyć na zwiedzanie samego miasta, o którym teraz kilka słów: to drugie co do wielkości miasto Norwegii, przez wielu nazywane „bramą do fiordów”, leży na zachodnim wybrzeżu kraju i liczy około 300 tys. mieszkańców. Po znalezieniu miejsca parkingowego powędrowaliśmy w okolice portu. Przeszliśmy się dzielnicą Bryggen, w której można zobaczyć kolorowe, drewniane domki (to miejsce trochę skojarzyło mi się z Kopenhagą), a także odwiedziliśmy targ rybny. Potem poszliśmy na hot dogi (niestety nie odważyłem się wybrać kiełbasy z renifera…), żeby w końcu dotrzeć na dolną stację kolejki linowej Fløibanen. Jest to kolejka, która w ciągu kilku minut wjeżdża na szczyt Fløyen (wysokość 399 m n.p.m.). Stamtąd mamy piękny widok na panoramę miasta, oprócz tego oczywiście znajduje się tam wiele atrakcji dla turystów, takich jak restauracja czy sklep z pamiątkami, plac zabaw dla dzieci albo biegające wśród ludzi owce, a nawet – o czym dowiedziałem się dopiero robiąc research podczas pisania tego tekstu – możliwość przenocowania w Konglen, czyli czymś w kształcie szyszki, zawieszonym między drzewami kilka metrów nad ziemią. Warto jednak „uciec” od tych typowo turystycznych rzeczy – na wzgórzu jest bowiem kilka szlaków pieszych, które prowadzą przez naprawdę malownicze miejsca. W kilkanaście minut na przykład da się dojść do położonego w lesie jeziorka, gdzie można cieszyć się ciszą i spokojem. Po powrocie kolejką na dół, zaskoczył nas deszcz (nic dziwnego – w Bergen opady występują przez ponad 200 dni w roku). Nie daliśmy się jednak pokonać i pokręciliśmy się jeszcze trochę po centrum miasta, kupiliśmy kilka pamiątek, uzupełniliśmy zapasy spożywcze w supermarkecie i dopiero wróciliśmy na parking, skąd udaliśmy się na pole namiotowe.

Vøringsfossen

Kolejnego dnia wyruszyliśmy w stronę Vøringsfossen, czyli najpopularniejszego wodospadu Norwegii. Ma on wysokość 182 metrów, co jednak pod tym względem plasuje go dopiero na 83. miejscu w kraju. Wokół wodospadu znajduje się mnóstwo ścieżek, mostów i konstrukcji pozwalających przyjrzeć się mu z różnych perspektyw. Oprócz tego są tam też m.in. hotel i duży parking. Jeśli chodzi o nasze wrażenia, to na pewno nie żałujemy, że postanowiliśmy się tu wybrać (w końcu jak można przegapić tak znane miejsce?), jednak na pewno bardziej utkwiło mi w pamięci np. wyżej opisane wzgórze Fløyen. Po obejrzeniu wodospadu z każdej strony (no dobra, z prawie każdej – część infrastruktury jest w trakcie remontu), udaliśmy się na Garen Camping. To pole namiotowe na pewno zapamiętam, gdyż jest ono położone w malowniczym miejscu nad zbiornikiem wodnym, a wokół są lekko górzyste tereny, idealne do spacerów.

Powrót do domu

Następnego dnia zaczęliśmy już kierować się w stronę domu. Celowo użyłem sformułowania „kierować się”, gdyż do szwedzkiej Karlskrony, skąd odpływał nasz prom, mieliśmy jeszcze około 900 km drogi. Takiej odległości nie da się realnie pokonać w jeden dzień (szczególnie biorąc pod uwagę norweskie ograniczenia prędkości), dlatego czekał nas jeszcze jeden nocleg na polu namiotowym, tym razem już w Szwecji. Wybraliśmy pole Brålands Gårds i… w sumie nie do końca był to najlepszy wybór, gdyż cały teren okazał się być podmokły, ciężko było nawet chodzić, nie mówiąc o rozbijaniu namiotu. Plusem natomiast była dostępność podstawowych udogodnień typu toalety, prysznice czy kuchnia na świeżym powietrzu. Ten camping, podobnie jak Fagernes Ferieheim, był typu „drop-in”, bez recepcji, a jedynie z instrukcją na temat opłat i skrzynką. Ostatecznie udało nam się rozbić, po czym dość szybko przebrnęliśmy przez naszą wieczorną rutynę, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Następnego dnia dojechaliśmy do portu w Karlskronie i odpłynęliśmy promem do Gdyni.

Rozmaitości, czyli wspomnienia z tej podróży, o których wcześniej nie pisałem

Ser Brunost

Będąc w Norwegii, oprócz samego zwiedzania, musieliśmy oczywiście spróbować lokalnych przysmaków. Jednym z nich jest Brunost, czyli, jak określił to jeden z blogów podróżniczych, „ser najbardziej norweski z norweskich”. Dostać go można w praktycznie każdym sklepie spożywczym i supermarkecie w tym kraju. Dostępny jest w wielu wariantach, natomiast generalnie wyróżnia się on słodkim smakiem (bliżej mu pod tym względem np. do Nutelli niż do typowego sera). Można go kupić w wersjach do krojenia, a także do smarowania na kanapkę. Mnie i moim rodzicom Brunost bardzo zasmakował – na tyle, że ostatniego dnia podróży kupiliśmy w supermarkecie zapas sera na najbliższy miesiąc i przywieźliśmy ze sobą do Polski.

NorCamp

Niezwykle pomocnym narzędziem przy poszukiwaniu miejsc do noclegu okazała się aplikacja NorCamp. Jest to niemiecki serwis będący bazą pól campingowych i namiotowych – oferuje on mapę takowych miejsc wraz ze szczegółowymi informacjami, a także zdjęciami i komentarzami użytkowników. Aplikacja działa we wszystkich skandynawskich krajach, a także w Niemczech, Polsce i na Islandii.

To już ostatni odcinek z tej serii. Mam nadzieję, że cykl artykułów ze Skandynawii Wam się podobał. Na zakończenie zachęcam do obejrzenia poniższej fotorelacji.

Loading

Avatar photo

Bartosz Mazurkiewicz

Interesuję się programowaniem, radiem i nauką języków obcych. Fascynują mnie nowinki technologiczne, Korea Północna, matematyka i polityka (polska i zagraniczna). Uwielbiam muzykę pop i house oraz dzielenie przez zero, a mój ulubiony kolor to #ff6600.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *